Pani Pomfrey uparła się, żeby Harry’ego zatrzymać w skrzydle szpitalnym przez cały weekend. Nie protestował ani się nie uskarżał, ale nie pozwolił jej wyrzucić szczątków swojego Nimbusa Dwa Tysiące. Wiedział, że to głupie, wiedział, że Nimbusa nie da się już naprawić, ale to było silniejsze od niego: czuł się tak, jakby stracił jednego z najlepszych przyjaciół.
Odwiedzało go mnóstwo osób; wszyscy pragnęli dodać mu otuchy. Hagrid przysłał mu wiązkę kwiatów przypominających główki żółtej kapusty, z których wyłaziły skórki, a Ginny Weasley, wściekle czerwona na twarzy, pojawiła się z wykonaną przez siebie kartką „Wracaj do zdrowia”, która śpiewała przeraźliwie, jeśli nie spoczywała złożona pod misą z owocami. Drużyna Gryfonów przyszła w niedzielę rano, tym razem już z Woodem, który powiedział Harry’emu pustym, martwym głosem, że absolutnie nie wini go za przegraną. Ron i Hermiona wychodzili dopiero późnym wieczorem. Ale nikt nie mógł sprawić, by Harry poczuł się lepiej, ponieważ tylko on sam wiedział, co tak naprawdę go trapi.
Nie powiedział nikomu o złowrogim psie, nie wspomniał o nim nawet Ronowi i Hermionie, ponieważ wiedział, że Ron wpadłby w panikę, a Hermiona by go wyśmiała. Pozostawało jednak faktem, że czarna bestia pojawiła się już dwukrotnie i za każdym razem doszło później do groźnych wypadków: za pierwszym razem o mało co nie przejechał go Błędny Rycerz, za drugim spadł z miotły z wysokości pięćdziesięciu stóp. Czyżby ten ponurak zamierzał nękać go tak długo, aż naprawdę umrze? Czy ma żyć w ciągłym strachu aż do śmierci?
No i byli ci dementorzy. Harry’emu robiło się niedobrze, kiedy tylko o nich pomyślał, nie mówiąc już o fali upokorzenia, która go ogarniała. Wszyscy mówili, że dementorzy to straszne istoty, ale jakoś nikt inny nie mdlał na ich widok... i nikt inny nie słyszał głosów swoich umierających rodziców.
Harry zrozumiał bowiem, do kogo należał ów przerażony głos odzywający się w jego głowie. Słyszał te słowa, słyszał je wciąż i wciąż podczas bezsennych godzin nocnych spędzonych w skrzydle szpitalnym, kiedy leżał w samotności, wpatrując się w strzępy księżycowego światła na suficie. Kiedy zbliżali się dementorzy, słyszał ostatnie słowa swojej matki, jej rozpaczliwe próby ocalenia jego, Harry’ego, i śmiech Voldemorta, zanim wydarł z niej życie... Osuwał się w sen pełen lepkich, przegniłych rąk, aby po chwili ocknąć się na dźwięk głosu swojej matki.
Poczuł wielką ulgę, gdy w poniedziałek wrócił do szkolnego gwaru i zamieszania i zmuszony był myśleć o innych sprawach, nawet jeśli musiał znosić zaczepki Malfoya, który pękał z radości, szydząc z porażki Gryfonów. W końcu zdjął bandaże i demonstrował pełną sprawność obu rąk w pantomimie ukazującej upadek Harry’ego, a większość lekcji eliksirów spędził, naśladując dementora czającego się w lochu. Ron w końcu nie wytrzymał i cisnął w niego wielkim, oślizłym sercem krokodyla, które trafiło Malfoya prosto w twarz. Snape ukarał za to Gryffindor utratą pięćdziesięciu punktów.
- Jeśli obronę przed czarną magią znowu prowadzi Snape, udam, że zachorowałem - oświadczył Ron, kiedy po drugim śniadaniu szli do klasy profesora Lupina. - Hermiono, sprawdź, kto tam jest.
Hermiona zajrzała do klasy przez szparę w drzwiach.
- W porządku!
Profesor Lupin wrócił do pracy. Wyglądało na to, że rzeczywiście był chory. Wyświechtana szata wisiała na nim jeszcze luźniej, a pod oczami miał cienie, ale uśmiechnął się, kiedy wszyscy zajęli miejsca i natychmiast zaczęli głośno uskarżać się na Snape’a.
- To niesprawiedliwe, on miał tylko zastępstwo, dlaczego zadał nam pracę domową?
- Nic nie wiemy o wilkołakach...
- ...dwie rolki pergaminu!
- Czy powiedzieliście profesorowi Snape’owi, że jeszcze nie przerabialiśmy wilkołaków? - zapytał Lupin, marszcząc czoło.
Znowu wybuchło zamieszanie.
- Tak, ale on powiedział, że mamy okropne zaległości...
- ...w ogóle nie chciał nas słuchać...
- ...dwie rolki pergaminu!
Profesor Lupin uśmiechnął się na widok oburzenia na twarzach uczniów.
- Nie przejmujcie się. Pomówię z profesorem Snape’em. Nie musicie pisać tego wypracowania.
- Och, NIE! - jęknęła Hermiona z bardzo zawiedzioną miną. - Ja już swoje skończyłam!
Lekcja była bardzo przyjemna. Profesor Lupin przyniósł szklany pojemnik ze zwodnikiem, niewielkim, jednonogim stworzeniem, wiotkim i zwiewnym jakby było z dymu, i wyglądającym całkiem niewinnie.
- Zwodniki zwabiają wędrowców w bagna - powiedział profesor Lupin, a wszyscy zaczęli robić notatki. - Zauważyliście tę maleńką lampkę zwisającą mu z ręki? Pojawia się przed nami w ciemnościach... idziemy za światełkiem... a potem...
Zwodnik przywarł do szklanej ścianki i zakwiczał przeraźliwie.
Kiedy odezwał się dzwonek, wszyscy zebrali swoje rzeczy i ruszyli ku drzwiom.
- Harry, zostań na chwilkę! - zawołał Lupin. - Chciałbym zamienić z tobą słówko.
Harry wrócił i przyglądał się, jak profesor Lupin przykrywa płachtą pojemnik ze zwodnikiem.
- Słyszałem już o meczu - rzekł Lupin, wracając do swojego biurka i zgarniając stos książek do swojego nesesera - i bardzo mi przykro z powodu twojej miotły. Nie da się jej naprawić?
- Nie - powiedział Harry. - To drzewo roztrzaskało ją w drzazgi. Lupin westchnął.
- Wierzbę bijącą zasadzono w tym samym roku, w którym przybyłem do Hogwartu. Mieliśmy świetną zabawę, polegającą na tym, żeby podejść tak blisko, by dotknąć pnia. W końcu jeden chłopak, Davey Gudgeon, prawie stracił oko i zakazano nam zbliżać się do drzewa. Żadna miotła nie ma z nim szans.
- A słyszał pan też o dementorach? - zapytał z trudem Harry.
Lupin spojrzał na niego.
- Tak. Słyszałem. Chyba jeszcze nikt z nas nie widział profesora Dumbledore’a w takim stanie. Od jakiegoś czasu stawali się coraz bardziej niespokojni... wściekali się, bo nie pozwolił im wchodzić na teren szkoły... Spadłeś, bo ich zobaczyłeś, Harry, tak?
- Tak - przyznał Harry. Zawahał się i nagle wyrwało mu się pytanie, które musiał zadać: - Dlaczego? Dlaczego oni na mnie tak działają? Czy jestem po prostu...
- To nie ma nic wspólnego ze słabością - przerwał mu ostro profesor Lupin, jakby czytał w jego myślach. - Dementorzy działają na ciebie o wiele silniej niż na innych ludzi, ponieważ przeżyłeś okropieństwa, których inni nie przeżyli.
Promień zimowego słońca wpadł do klasy, oświetlając szare włosy Lupina i zmarszczki na jego młodej twarzy.
- Dementorzy to jedne z najbardziej obrzydliwych stworzeń, jakie żyją na ziemi. Lubują się w najciemniejszych, najbardziej plugawych miejscach, rozkoszują rozkładem i rozpaczą, wysysają spokój, nadzieję i szczęście z powietrza wokół siebie. Nawet mugole wyczuwają ich obecność, chociaż ich nie widzą. Wystarczy zbliżyć się do dementora, a ginie nasze dobre samopoczucie, giną wszelkie szczęśliwe wspomnienia. Dementor to pasożyt, który gdyby tylko mógł, wyssałby z ciebie wszystko, co dobre, pozostawiając coś, co byłoby podobne do niego. Pozostawiłby w tobie jedynie najgorsze wspomnienia z całego życia. A twoje najgorsze wspomnienia, Harry, wystarczą, żeby spaść z miotły.
Każdemu by się to przydarzyło, gdyby miał takie przeżycia. Nie musisz się niczego wstydzić.
- Kiedy się do mnie zbliżają - Harry wlepił wzrok w biurko, czując, że w gardle coś go ściska - słyszę, jak Voldemort morduje moją mamę.
Lupin zrobił taki ruch, jakby chciał złapać go za ramię, ale się rozmyślił. Na chwilę zapanowało milczenie, a potem...
- Dlaczego przyszli na mecz? - zapytał Harry.
- Zgłodnieli - powiedział chłodno Lupin, zamykając z trzaskiem swój neseser. - Dumbledore nie pozwala im wchodzić na teren szkoły, więc brakuje im tego, czym się żywią... Po prostu nie mogli się oprzeć, czując taki tłum wokół boiska. To podniecenie... silne emocje... Dla nich to jak obietnica uczty.
- Azkaban musi być strasznym miejscem - mruknął Harry, a Lupin ponuro pokiwał głową.
- Twierdza jest na maleńkiej wysepce z dala od lądu, ale i tak nie trzeba murów ani wody, żeby udaremnić więźniom ucieczkę, bo uwięzieni są we własnych głowach, niezdolni do żadnej myśli rodzącej otuchę. Większość popada w szaleństwo po paru tygodniach.
- A jednak Syriusz Black zdołał się przed nimi obronić - powiedział z namysłem Harry. - Uciekł...
Neseser ześliznął się z biurka; Lupin pochylił się szybko, żeby go podnieść.
- Tak - powiedział, prostując się. - Black musiał znaleźć jakiś sposób, żeby nie wyssali z niego życia. Nie sądziłem, że to możliwe... Mówią, że dementorzy pozbawiają czarodzieja wszelkiej mocy, jeśli przebywa zbyt długo blisko nich...
- Ale pan sprawił, że ten dementor w pociągu wycofał się - wypalił Harry.
- Istnieją pewne... pewne sposoby obrony - rzekł Lupin. - Pamiętaj jednak, że w pociągu był tylko jeden dementor. Im jest ich więcej, tym trudniej im się oprzeć.
- Jakie sposoby? - zapytał natychmiast Harry. - Może mnie pan ich nauczyć?
- Nie zamierzam uchodzić za specjalistę od zwalczania dementorów, Harry... przeciwnie...
- Ale jeśli dementorzy jeszcze raz pojawią się na meczu, muszę się jakoś bronić...
Lupin spojrzał mu w oczy, zawahał się, a potem powiedział:
- No... no dobrze. Spróbuję ci pomóc. Ale musisz poczekać do przyszłego semestru. Mam mnóstwo roboty przed feriami zimowymi. Wybrałem sobie najmniej sprzyjający czas na chorowanie.
Obietnica profesora Lupina bardzo podniosła Harry’ego na duchu, bo pojawiła się nadzieja, że może już nigdy nie usłyszy rozpaczliwych krzyków swojej matki, a kiedy pod koniec listopada Krukoni starli na puch Puchonów w meczu quidditcha, poczuł się jeszcze lepiej. Gryfoni nie wypadli z gry, chociaż teraz nie mogli już sobie pozwolić na przegranie ani jednego meczu. W Wooda znowu wstąpiła maniakalna energia i zamęczał swoją drużynę w lodowatym deszczu, który nadal padał w grudniu. Dementorzy już się więcej nie pojawili. Gniew Dumbledore’a zdawał się utrzymywać ich na stanowiskach przy wejściach na teren szkoły. Dwa tygodnie przed końcem semestru niebo nagle pojaśniało do oślepiającej, opałowej bieli, a pewnego ranka błotniste łąki wokół zamku pokryły się srebrnym szronem.
Wewnątrz zamku wyczuwało się już nastrój nadchodzących świąt Bożego Narodzenia. Profesor Flitwick, nauczyciel zaklęć, udekorował już swoją klasę rozmigotanymi światełkami, które okazały się prawdziwymi, roztrzepotanymi elfami. Wszyscy uczniowie rozprawiali z przejęciem o swoich planach wakacyjnych. Ron i Hermiona postanowili zostać w Hogwarcie, i choć Ron powiedział, że nie zniósłby dwóch tygodni z Percym, a Hermiona twierdziła, że musi posiedzieć w bibliotece, Harry nie dał się oszukać: wiedział, że robią to, aby dotrzymać mu towarzystwa. I był im za to bardzo wdzięczny.
Wszyscy - prócz Harry’ego - ucieszyli się na wiadomość, że w ostatnim tygodniu przed końcem semestru będzie jeszcze jedna wycieczka do Hogsmeade.
- Możemy tam zrobić wszystkie gwiazdkowe zakupy! - ucieszyła się Hermiona. - Mama i tata padną, jak dostaną z Miodowego Królestwa te samoczyszczące nici do zębów o miętowym smaku!
Pogodziwszy się z faktem, że będzie jedynym trzecioklasistą, który ponownie zostanie w zamku, Harry pożyczył sobie od Wooda poradnik Jak wybrać miotlę i postanowił spędzić ten dzień, zapoznając się z wszelkimi typami i markami. Podczas treningów latał na jednej ze szkolnych mioteł, staroświeckim Meteorze, który był bardzo powolny i okropnie szarpał. Koniecznie musiał zdobyć nową miotłę.
W sobotni poranek pożegnał się z Ronem i Hermiona, którzy poubierali się już w płaszcze i szale, i powędrował samotnie marmurowymi schodami, a potem opustoszałymi korytarzami ku wieży Gryffindoru. Za oknami zaczął już padać śnieg, a w zamku było bardzo cicho i spokojnie.
- Psst... Harry! - usłyszał w połowie korytarza na trzecim piętrze.
Odwrócił się i zobaczył głowy Freda i George’a wyglądających zza posągu garbatej, jednookiej czarownicy.
- Co wy tu robicie? - zapytał zdziwiony Harry. - Nie wybieracie się do Hogsmeade?
- Chcemy ci trochę umilić życie, zanim pójdziemy - powiedział Fred, mrugając do niego tajemniczo. - Wchodź...
Wskazał na pustą klasę na lewo od posągu. Harry wszedł za nimi do środka. George zamknął ostrożnie drzwi, a potem odwrócił się, rozpromieniony, żeby spojrzeć na Harry’ego.
- Mamy już dla ciebie prezent gwiazdkowy, Harry - powiedział.
Fred zarumienił się, wyciągnął coś spod peleryny i położył na jednej z ławek. Był to wielki, bardzo zniszczony i zupełnie nie zapisany arkusz pergaminu. Harry, podejrzewając, że to jeden z dowcipów Freda i George’a, wpatrzył się uważnie w pergamin.
- Co to ma być?
- To jest, Harry, tajemnica naszego powodzenia - oznajmił George, gładząc pergamin pieszczotliwie.
- Trudno nam się z nim rozstawać - powiedział Fred - ale wczoraj wieczorem uznaliśmy, że tobie bardziej się przyda.
- I tak znamy wszystko na pamięć - dodał George.
- Przekazujemy ci to w spadku, nam już niepotrzebne.
- A do czego może mi się przydać kawał starego pergaminu? - zapytał Harry.
- Kawał starego pergaminu! - oburzył się Fred z taką miną, jakby Harry śmiertelnie go obraził. - Powiedz mu, George.
- No... więc, kiedy byliśmy w pierwszej klasie, Harry... no wiesz, młodzi, beztroscy i niewinni...
Harry prychnął. Wątpił, by Fred i George byli kiedykolwiek niewinni.
- ...no, bardziej niewinni niż teraz... mieliśmy małe starcie z Filchem.
- Podłożyliśmy łajnobombę w korytarzu i to go z jakiegoś powodu wnerwiło...
- ...więc zaciągnął nas do swojego pokoju i zaczął grozić jak zwykle...
- ...szlabanem...
- ...wypatroszeniem...
- ...a my przypadkiem zauważyliśmy w jego kartotece szufladkę z napisem: SKONFISKOWANE I BARDZO NIEBEZPIECZNE.
- Chcecie mi dać do zrozumienia, że... - powiedział Harry, coraz bardziej rozbawiony.
- No, a ty co byś zrobił na naszym miejscu? - zapytał Fred. - George odwrócił jego uwagę, rzucając jeszcze jedną łajnobombę, ja wyciągnąłem szufladę i znalazłem... TO.
- Nie jest wcale takie groźne - powiedział George. - Sądzimy, że Filch nie odkrył, jak to działa. Prawdopodobnie tylko podejrzewał, co to jest, bo inaczej by tego nie skonfiskował.
- A wy oczywiście wiecie, jak to działa...
- No pewnie - powiedział Fred, chichocząc. - Ta jedna drobnostka nauczyła nas więcej niż wszyscy nauczyciele.
- Nabieracie mnie - powiedział Harry, patrząc na wyświechtany kawałek pergaminu.
- Tak myślisz? - zapytał George. Wyjął różdżkę, dotknął nią lekko pergaminu i powiedział:
- Przysięgam uroczyście, że knuję coś niedobrego.
I natychmiast na pergaminie zaczęły się pojawiać czarne linie, łącząc się, krzyżując, zbiegając wachlarzowato w każdym rogu, a potem, na samym szczycie, wyskoczyły zielone, ozdobne litery układające się w następujące słowa:
Panowie Lunatyk, Glizdogon, Łapa i Rogacz,
zawsze uczynni doradcy czarodziejskich psotników,
mają zaszczyt przedstawić
MAPĘ HUNCWOTÓW
Była to mapa ukazująca wszystkie szczegóły zamku Hogwart i przylegających do niego terenów szkolnych. Najbardziej zadziwiające były jednak maleńkie plamki poruszające się po mapie, każda opatrzona wypisanym drobnymi literami imieniem czy nazwiskiem. Harry, zdumiony, pochylił się nad mapą. Kropka w lewym górnym rogu pokazywała profesora Dumbledore’a przechadzającego się po swoim gabinecie; po korytarzu na drugim piętrze skradała się kotka woźnego, Pani Norris, a poltergeist Irytek akurat grasował w sali trofeów. A kiedy Harry wędrował spojrzeniem po znajomych korytarzach, zauważył jeszcze coś innego.
Mapa ukazywała przejścia, o których nie miał dotąd pojęcia. A wiele z nich wiodło chyba do...
- Prosto do Hogsmeade - powiedział Fred, wodząc palcem po jednym z takich przejść. - Jest ich aż siedem. Filch zna tylko cztery - wskazał na nie - ale tylko my wiemy o tych trzech. Zapomnij o tym za lustrem na czwartym piętrze. Używaliśmy go aż do ostatniej zimy, ale się zawaliło. A tego też chyba nikt nigdy nie użył, bo przy samym wejściu rośnie wierzba bijąca. Ale to tutaj prowadzi prosto do piwnicy Miodowego Królestwa. Używaliśmy go często. Łatwo spostrzec, że wejście jest tuż za tą klasą, w garbie jednookiej wiedźmy.
- Lunatyk, Glizdogon, Łapa i Rogacz - westchnął George, poklepując czule nagłówek mapy. - Tyle im zawdzięczamy!
- Szlachetni mężowie, niezmordowani w udzielaniu pomocy nowemu pokoleniu łamaczy prawa - powiedział z powagą Fred.
- Tylko nie zapomnij zetrzeć jej po użyciu - dodał George.
- ...bo każdy mógłby z niej skorzystać - dokończył ostrzegawczym tonem Fred.
- Po prostu stuknij w nią różdżką i powiedz: „Koniec psot!”, a zrobi się biała.
- A więc, mój młody Harry - powiedział Fred, wspaniale naśladując Percy’ego - zachowuj się jak należy.
- Do zobaczenia w Miodowym Królestwie - rzekł George, mrugając konspiracyjnie.
I opuścili klasę, chichocząc z zadowolenia.
Harry stał, wpatrując się w czarodziejską mapę. Obserwował Panią Norris, która skręciła w lewo i zatrzymała się, obwąchując kawałek podłogi. Jeśli Filch naprawdę o tym nie wie... można by ominąć warty dementorów...
Ale gdy tak stał, ogarnięty falą radosnego podniecenia, przypomniał sobie nagle słowa pana Weasleya:
Nigdy nie ufaj nikomu i niczemu, jeśli nie wiesz, gdzie jest jego mózg.
Mapa Huncwotów była jednym z tych niebezpiecznych czarodziejskich przedmiotów, przed którymi ostrzegał pan Weasley... Doradcy czarodziejskich psotników... no tak, ale przecież chce tego użyć tylko po to, by dostać się do Hogsmeade, nie zamierza niczego ukraść ani nikogo zaatakować... a Fred i George używali tego przez lata i jak dotąd nie przydarzyło im się nic strasznego...
Powiódł palcem po tajnym przejściu do Hogsmeade.
A potem nagle, jakby posłuchał czyjegoś rozkazu, zwinął mapę, schował ją za pazuchę i pobiegł do drzwi. Uchylił je i wyjrzał przez szparę. Korytarz był pusty. Ostrożnie wyszedł z klasy i schował się za posągiem jednookiej wiedźmy.
Co powinien teraz zrobić? Znowu wyciągnął mapę i ku swemu zdumieniu zobaczył nową plamkę z napisem: „Harry Potter” - dokładnie w tym miejscu, w którym teraz stał, w połowie korytarza na trzecim piętrze. Patrzył uważnie. Jego maleńka postać na mapie zdawała się stukać różdżką w posąg. Szybko wyciągnął różdżkę i stuknął w figurę. Nic się nie stało. Znowu zerknął na mapę. Obok jego postaci wyrósł maleńki dymek ze słowem: Dissendium.
- Dissendium! - wyszeptał Harry, ponownie stukając różdżką w posąg.
Kamienny garb otworzył się na tyle, by mogła zmieścić się w nim dość szczupła osoba. Harry szybko rzucił okiem w jedną i drugą stronę korytarza, schował mapę, podciągnął się, wsunął w dziurę głową naprzód, a potem przepchnął się dalej.
Zaczął się ześlizgiwać w dół, jak po kamiennej zjeżdżalni, aż wylądował na chłodnej, wilgotnej ziemi. Wstał i rozejrzał się. Było bardzo ciemno. Uniósł różdżkę, mruknął: Lumos! i zobaczył, że jest w bardzo wąskim i niskim korytarzu wydrążonym w ziemi. Wyjął mapę, stuknął w nią różdżką i mruknął: Koniec psot! Mapa znikła, miał przed sobą czysty pergamin. Zwinął go ostrożnie, wetknął do wewnętrznej kieszeni szaty, a potem, z bijącym mocno sercem, jednocześnie podekscytowany i trochę przerażony, ruszył naprzód.
Korytarz wił się i zmieniał raptownie kierunek, przypominając podziemne królestwo jakiegoś olbrzymiego królika. Trzymając różdżkę przed sobą, Harry maszerował żwawo, raz po raz potykając się na nierównym gruncie.
Długo to trwało, ale podtrzymywała go myśl o Miodowym Królestwie. Wydawało mu się, że minęła godzina, zanim korytarz zaczął piąć się w górę. Harry zadyszał się, twarz miał rozgrzaną i spoconą, a nogi zimne, ale nie zwolnił tempa.
Dziesięć minut później znalazł się u stóp wydeptanych kamiennych schodków. Ostrożnie, na palcach, zaczął się po nich wspinać. Sto stopni, dwieście, w końcu stracił już rachubę, przez cały czas uważnie stawiając stopy... i nagle wyrżnął głową w coś twardego.
Wyglądało to na klapę w suficie. Harry zatrzymał się, rozcierając sobie ciemię i nasłuchując. Z góry nie dochodził żaden dźwięk. Powoli uchylił klapę i wyjrzał przez szparę.
Znajdował się w piwnicy pełnej pak i drewnianych skrzyń. Wylazł przez otwór w podłodze i zamknął za sobą klapę; pasowała tak idealnie, że po zamknięciu nie dało się jej dostrzec w zakurzonej podłodze. Podszedł na palcach do drewnianych schodów wiodących w górę. Teraz usłyszał głosy, a także odzywający się raz po raz dzwonek u drzwi.
Zastanawiał się, co robić dalej, gdy nagle usłyszał, że w górze, bardzo blisko, otwierają się drzwi: ktoś najwidoczniej zamierzał zejść do piwnicy.
- I weź skrzynkę ślimaków-gumiaków, mój drogi, prawie się skończyły - rozległ się kobiecy głos.
Ktoś schodził po drewnianych schodach. Harry uskoczył za wielką pakę i czekał. Słyszał, jak ktoś przestawia skrzynki pod przeciwległą ścianą. Może to jedyna szansa?...
Wychylił głowę zza skrzyni, a potem cicho podbiegł do schodów i wspiął się na nie szybko. Tylko raz się odwrócił, by zobaczyć wielkie plecy i połyskującą łysinę mężczyzny grzebiącego wśród skrzynek. Dobiegł do drzwi na szczycie, prześliznął się przez nie i znalazł się za ladą Miodowego Królestwa. Dał nurka pod ladę, odpełzł nieco dalej, w bok, po czym się wyprostował.
Miodowe Królestwo było tak zatłoczone uczniami Hogwartu, że nikt nie zwracał na niego uwagi. Zaczął się przepychać, rozglądając się z ciekawością dookoła i powstrzymując od śmiechu na myśl o minie, jaką by zrobił Dudley, gdyby się dowiedział, gdzie Harry teraz jest.
Było tam mnóstwo półek z najwspanialszym wyborem słodyczy, jaki można sobie wyobrazić. Kremowe bryły nugatu, połyskujące, różowe kostki lodów kokosowych, toffi o barwie miodu, setki najróżniejszych rodzajów czekolad ułożonych w schludnych rzędach, wielka beczka fasolek wszystkich smaków i druga pełna musów-świstusów, lodowych kulek umożliwiających lewitację, o których opowiadał Ron. Całą jedną ścianę pokrywały półki pełne słodyczy z gatunku „efekty specjalne”: super-guma do żucia Drooblesa (z której można było wydmuchiwać setki szafirowych baloników unoszących się w powietrzu przez wiele dni), dziwaczne samoczyszczące nici do zębów o miętowym smaku, maleńkie pieprzne diabełki („zioniesz ogniem na przyjaciół!”), lodowe myszy („pochrupuj, popiskuj i skrob!”), miętowe ropuchy („naprawdę skaczą w żołądku!”), cukrowe pióra do pisania i eksplodujące cukierki.
Harry przepchał się przez tłum szóstoklasistów i w najdalszym kącie sklepu zobaczył tabliczkę z napisem: „Niezwykłe smaki”. Stali pod nią Ron i Hermiona, przypatrując się tacy z lizakami o barwie krwistych befsztyków.
- Och, nie, Harry się obrazi, to chyba przysmak dla wampirów - mówiła Hermiona.
- A co myślisz o tym? - zapytał Ron, podstawiając Hermionie pod nos słój z waniliowo-czekoladowymi karaluchami.
- O nie, stanowczo nie - powiedział Harry. Ron o mało nie wypuścił słoja z rąk.
- Harry! - pisnęła Hermiona. - Co ty tu robisz? Jak... W jaki sposób...
- Uauu! - krzyknął Ron z głębokim podziwem. - Nauczyłeś się teleportacji?
- Nic z tych rzeczy! - odpowiedział Harry i szeptem, żeby nie podsłuchał żaden z szóstoklasistów, opowiedział im o Mapie Huncwotów.
- I to mają być bracia! Nawet mi jej nie pokazali! - oburzył się Ron.
- Ale przecież Harry jej nie zatrzyma! - powiedziała Hermiona, jakby to było oczywiste. - Oddasz ją profesor McGonagall, prawda, Harry?
- Nie, nie oddam!
- Odbiło ci? - zdumiał się Ron, wytrzeszczając oczy na Hermionę. - Oddać coś takiego?
- Gdybym ją oddał, musiałbym powiedzieć, skąd ją mam! Filch by się dowiedział, że Fred i George zwędzili mu ją z kartoteki!
- Zapomniałeś o Syriuszu Blacku? - syknęła Hermiona. - Przecież on może wykorzystać jedno z tych przejść, żeby dostać się do zamku! Nauczyciele muszą o tym wiedzieć!
- Nie dostanie się do środka - powiedział szybko Harry. - Na mapie jest siedem tajnych korytarzy, rozumiesz? Fred i George mówią, że Filch zna cztery. Pozostałe trzy... jeden jest zawalony, więc nikt nim nie przejdzie. Jeden wychodzi tuż przy wierzbie bijącej, więc nikt do niego nie wejdzie. A ten, którym ja przyszedłem... no... nikt nie rozpozna, gdzie jest do niego wejście... klapy nie można zobaczyć... więc jak się nie wie, że ona tam jest...
Zawahał się. A jeśli Black wie, że tam jest wejście do korytarza?
Lecz w tym momencie Ron odchrząknął znacząco i wskazał na drzwi sklepowe. Wisiał na nich pergamin, na którym napisano:
------NA POLECENIE------
MINISTERSTWA MAGII
przypomina się szanownym Klientom, że codziennie po zachodzie słońca ulice Hogsmeade są patrolowane przez dementorów. Zarządzenie to wydano w celu zapewnienia bezpieczeństwa mieszkańcom Hogsmeade, a zostanie cofnięte dopiero po schwytaniu Syriusza Blacka.
Dlatego doradzamy szanownym Klientom, aby dokonali zakupów przed zapadnięciem zmierzchu.
Wesołych świąt!
- Widzisz? - powiedział cicho Ron. - Ciekawe, jak Syriusz Black miałby włamać się do Miodowego Królestwa, kiedy w całej wiosce roi się od dementorów. A zresztą, Hermiono, sama pomyśl, przecież właściciele usłyszeliby, jak się ktoś włamuje, prawda? Mieszkają nad sklepem!
- Tak, ale... ale... - Hermiona sprawiała wrażenie, jakby za wszelką cenę chciała znaleźć argument. - Ale Harry i tak nie może włóczyć się po Hogsmeade, przecież nie ma podpisanego pozwolenia! Jak ktoś go nakryje, będzie awantura! Zresztą do zachodu słońca jeszcze daleko... a co będzie, jeśli Syriusz Black pojawi się tu w dzień? Dzisiaj? Teraz?
- Miałby duże trudności w wyłowieniu Harry’ego z tej zadymki - odpowiedział Ron, wskazując na gotyckie podwójne okno, za którym wirował gęsty śnieg. - Daj spokój, Hermiono, to przecież Boże Narodzenie. Harry zasługuje na chwilę wytchnienia.
Hermiona przygryzła wargi; widać było, że wciąż bardzo się niepokoi.
- Zamierzasz mnie wsypać? - zapytał Harry, szczerząc zęby.
- Och... nie... przenigdy... ale naprawdę, Harry...
- Harry, widziałeś musy-świstusy? - zapytał Ron, łapiąc go za rękę i prowadząc do beczułki. - A ślimaki-gumiaki? A kwachy? Fred dał mi jednego, kiedy miałem siedem lat... wypalił mi dziurę w języku... na wylot. Ale był numer! Mama sprała go swoją miotłą. - Zajrzał do pudła z kwachami. - Myślisz, że Fred weźmie grudkę tych karaluchów w syropie, jak mu powiem, że to kawałek bloku orzechowego?
W końcu Ron i Hermiona zapłacili za wybrane przez siebie słodycze i wyszli z Miodowego Królestwa na zaśnieżoną ulicę.
Hogsmeade wyglądało jak bożonarodzeniowa kartka: domki pod strzechami i sklepiki pokrywała gruba warstwa śniegowego puchu, na drzwiach wisiały wieńce z ostrokrzewu, a na drzewach łańcuchy zaczarowanych świeczek.
Harry wstrząsnął się z zimna: w przeciwieństwie do innych, nie miał na sobie płaszcza. Ruszyli ulicą, pochylając głowy przed wiatrem. Ron i Hermiona wykrzykiwali przez szaliki:
- To poczta...
- A tu jest Żonko...
- Możemy iść tam, na wzgórze, do Wrzeszczącej Chaty...
- Wiecie co - powiedział Ron, szczękając zębami - a może byśmy tak poszli pod Trzy Miotły i strzelili sobie po kuflu kremowego piwka?
Harry zgodził się z ochotą, bo wiatr ostro zacinał i przemarzły mu już ręce, więc przeszli na drugą stronę ulicy i po pięciu minutach stanęli przed maleńką gospodą.
W środku było tłoczno, hałaśliwie, ciepło i mglisto. Za barem uwijała się kształtna kobieta, obsługując grupę rozochoconych magów.
- To Madame Rosmerta - powiedział Ron. - Ja zamówię drinki, dobrze? - dodał, rumieniąc się lekko.
Harry i Hermiona znaleźli wolny stolik między oknem i piękną choinką bożonarodzeniową, stojącą obok kominka. Ron przyszedł po pięciu minutach, niosąc trzy dymiące cynowe kufle grzanego kremowego piwa.
- Wesołych świąt! - zawołał uradowany, wznosząc swój kufel.
Harry wypił kilka dużych łyków. Był to najwspanialszy napój, jaki kiedykolwiek pił, a rozgrzewał tak rozkosznie, że od razu poczuł się lepiej.
Nagły powiew zmierzwił mu włosy. Drzwi gospody otworzyły się ponownie. Harry spojrzał na nie ponad brzegiem kufla i zakrztusił się.
Do gospody weszli profesor McGonagall i profesor Flitwick, otrzepując się ze śniegu, a za nimi wkroczył Hagrid, pogrążony w rozmowie z korpulentnym mężczyzną w cytrynowozielonym meloniku i pelerynie w prążki: Korneliuszem Knotem, ministrem magii we własnej osobie.
Ron i Hermiona w mgnieniu oka wepchnęli Harry’ego pod stół. Ociekając kremowym piwem i kuląc się pod stołem, Harry ściskał swój pusty kufel i z biciem serca obserwował stopy nauczycieli i ministra kierujące się do baru, potem zatrzymujące się, zawracające i idące prosto ku niemu.
Gdzieś nad nim Hermiona szepnęła:
- Mobiliarbus!
Choinka uniosła się o parę cali, po czym popłynęła w powietrzu i wylądowała z cichym stukiem przed ich stolikiem. Patrząc poprzez gęste gałęzie, Harry zobaczył cztery pary butów zatrzymujące się przy sąsiednim stoliku, a po chwili usłyszał westchnienia i chrząknięcia, kiedy profesorowie i minister usiedli.
Potem zobaczył jeszcze jedną parę stóp, tym tuzem. w turkusowych bucikach na wysokich obcasach, i usłyszał kobiecy głos:
- Mała woda goździkowa...
- Dla mnie - rozległ się głos profesor McGonagall.
- Cztery kwarty grzanego miodu z korzeniami...
- Tutaj, Rosmerto - powiedział Hagrid.
- Syrop wiśniowy z wodą sodową, lodem i parasolką...
- Mniam! - odezwał się profesor Flitwick, mlaskając głośno.
- A więc dla pana ministra rum porzeczkowy...
- Dziękuję ci, moja kochana Rosmerto - rozległ się głos Knota. - Cudownie cię znowu widzieć. Może napijesz się z nami, co? Nie daj się prosić...
- Czemu nie, bardzo dziękuję, panie ministrze.
Błyszczące wysokie obcasy pomaszerowały do baru i po chwili wróciły. Harry czuł niemiłe łomotanie serca tuż pod gardłem. Dlaczego nie przyszło mu do głowy, że to ostatni weekend semestru również dla nauczycieli? Jak długo zamierzają tu siedzieć? Przecież musi mieć czas, by przemknąć się do Miodowego Królestwa, jeśli chce wrócić na noc do szkoły... Tuż obok drgnęła nerwowo noga Hermiony.
- Więc co sprowadza pana aż na sam skraj puszczy, panie ministrze? - zabrzmiał głos madame Rosmerty.
Harry zobaczył, jak dolna część grubego ciała Knota przekręca się w krześle, jakby się rozglądał, czy nikt nie podsłuchuje, a po chwili usłyszał cichy głos:
- A cóż by innego, jak nie Syriusz Black, moja kochana? Chyba już słyszałaś, co się stało w szkole w Noc Duchów?
- Słyszałam jakieś pogłoski - przyznała madame Rosmerta.
- Rozgadałeś o tym wszystkim w pubie, Hagridzie? - rozległ się pełen wyrzutu głos profesor McGonagall.
- Myśli pan, ministrze, że Black wciąż jest w okolicy? - wyszeptała madame Rosmerta.
- Jestem tego pewny - odrzekł krótko Knot.
- Wie pan, że dementorzy już dwukrotnie przeszukiwali moją gospodę? - powiedziała madame Rosmerta lekko zjadliwym tonem. - Wypłoszyli mi wszystkich gości... To wcale nie sprzyja prowadzeniu interesu, panie ministrze.
- Moja droga Rosmerto, nie lubię ich tak samo jak ty. To niezbędne środki bezpieczeństwa... niestety, trzeba się z tym pogodzić... Niedawno rozmawiałem z paroma. Są wściekli na Dumbledore’a, bo nie pozwala im wchodzić na teren szkoły.
- Całkowicie się z nim zgadzam - odezwała się profesor McGonagall ostrym tonem. - Jak mielibyśmy prowadzić lekcje, gdyby te potwory latały wokół zamku?
- Święta racja! - pisnął profesor Flitwick, którego stopy dyndały w powietrzu.
- Nie zapominajmy jednak - powiedział Knot - że są tutaj, aby nas wszystkich chronić przed czymś o wiele gorszym... Dobrze wiemy, na co stać tego Blacka...
- Ja tam wciąż nie mogę w to uwierzyć - powiedziała madame Rosmerta. - Syriusz Black to chyba ostatnia z osób, które bym posądziła o przejście na stronę Ciemności... Przecież pamiętam go, jak był chłopcem, uczył się tu, w Hogwarcie. Gdyby mi wtedy ktoś powiedział, co z niego wyrośnie, uznałabym, że wypił za dużo miodu.
- Nie znasz nawet połowy prawdy, Rosmerto - burknął Knot. - Mało kto wie o najgorszym.
- O najgorszym? - zapytała madame Rosmerta głosem ożywionym ciekawością. - O czymś gorszym od zamordowania tych wszystkich biedaków?
- Z całą pewnością.
- Nie mogę w to uwierzyć. Co jeszcze może być gorszego?
- Mówisz, że pamiętasz go z Hogwartu, Rosmerto - mruknęła profesor McGonagall. - A pamiętasz, kto był jego najlepszym przyjacielem?
- Oczywiście. - Madame Rosmerta zachichotała. - Zawsze wszędzie chodzili razem, prawda? Ile razy tutaj zachodzili... Ooch, ale mnie rozśmieszali! Nierozłączna para, Syriusz Black i James Potter!
Harry wypuścił z rąk kufel, który upadł na podłogę z głośnym brzękiem. Ron dał mu kopniaka.
- No właśnie - powiedziała profesor McGonagall.
- Black i Potter. Przywódcy tej małej bandy. Obaj bardzo bystrzy, oczywiście... wyjątkowo bystrzy... ale chyba nigdy nie mieliśmy takiej pary nicponiów...
- No nie wiem - zachichotał Hagrid. - Fred i George Weasleyowie chyba popędziliby im kota...
- Można było pomyśleć, że Black i Potter to bracia! - odezwał się profesor Flitwick. - Nierozłączni!
- Tak w istocie było, i trudno się dziwić - rzekł Knot. - Potter ufał Blackowi jak nikomu. I ufał mu nadal po ukończeniu szkoły. Black był wciąż jego najlepszym przyjacielem, kiedy James ożenił się z Lily. Był ojcem chrzestnym Harry’ego. Oczywiście Harry nie ma o tym pojęcia. Łatwo sobie wyobrazić, jak by się poczuł, gdyby się dowiedział.
- Bo Black w końcu przyłączył się do Sami-Wiecie-Kogo? - szepnęła madame Rosmerta.
- Gorzej, moja kochana... - Knot przyciszył głos. - Mało kto wie, iż Potterowie zdawali sobie sprawę z tego, że Sami-Wiecie-Kto na nich dybie. Dumbledore, który niestrudzenie działał przeciw Sami-Wiecie-Komu, miał wielu użytecznych szpiegów. Jeden z nich ostrzegł w porę Jamesa i Lily. Doradzał im, żeby się gdzieś ukryli. No ale wiadomo, że przed Sami-Wiecie-Kim niełatwo się ukryć. Dumbledore powiedział im, że największą szansą obrony będzie dla nich Zaklęcie Fideliusa.
- Jak ono działa? - zapytała madame Rosmerta, ledwo łapiąc oddech z ciekawości. Profesor Flitwick odchrząknął.
- To niesłychanie złożone zaklęcie - powiedział piskliwym głosem - przy którym dochodzi w sposób magiczny do zdeponowania tajemnicy w duszy żywego człowieka. Informacja zostaje ukryta w wybranej osobie, nazywanej Strażnikiem Tajemnicy, więc nie można jej odnaleźć... chyba że sam Strażnik Tajemnicy zechce ją wyjawić. Jak długo Strażnik Tajemnicy odmawiał jej ujawnienia, Sami-Wiecie-Kto mógł całymi latami przeszukiwać wioskę, w której mieszkali Lily i James, a i tak by ich nie znalazł, nawet gdyby przykleił nos do szyby ich salonu!
- Więc Black był Strażnikiem Tajemnicy Potterów? - wyszeptała z przejęciem madame Rosmerta.
- Oczywiście - powiedziała profesor McGonagall. - James Potter powiedział Dumbledore’owi, że Black prędzej umrze, niż powie, gdzie oni są, i że Black zamierza sam gdzieś się ukryć... A jednak Dumbledore wciąż był niespokojny. Pamiętam, jak zaproponował Potterom, że sam zostanie ich Strażnikiem Tajemnicy.
- Podejrzewał Blacka? - wysapała madame Rosmerta.
- Był pewny, że ktoś z bliskiego otoczenia Potterów donosi Sami-Wiecie-Komu o ich krokach - powiedziała ponuro profesor McGonagall. - Przez jakiś czas podejrzewał nawet, że zdrajcą jest ktoś z nas.
- A James Potter uparł się, żeby jego Strażnikiem Tajemnicy był Black?
- Niestety - westchnął ciężko Knot. - A potem, w zaledwie tydzień po rzuceniu Zaklęcia Fideliusa...
- Black ich zdradził? - wydyszała madame Rosmerta.
- Tak, zrobił to. Black zmęczył się swoją rolą podwójnego agenta i gotów już był przyznać się otwarcie do tego, że popiera Sami-Wiecie-Kogo. I wygląda na to, że zamierzał to zrobić zaraz po śmierci Potterów. Ale, jak wiadomo, Sami-Wiecie-Kto napotkał nieprzewidzianą przeszkodę w postaci małego Harry’ego. Nieprzewidzianą i dla niego samego fatalną. Pozbawiony mocy, straszliwie osłabiony, uciekł, a to postawiło Blacka w bardzo nieprzyjemnym położeniu. Jego pan i mistrz doznał porażki w tym samym momencie, w którym on, Syriusz Black, pokazał wszystkim, kim naprawdę jest, a więc podłym zdrajcą. Nie miał wyboru, musiał też uciekać...
- Plugawy, śmierdzący sprzedawczyk! - powiedział Hagrid tak głośno, że pół pubu umilkło.
- Sza! - uciszyła go profesor McGonagall.
- Spotkałem tego śmierdziela! - warknął Hagrid.
- Chyba byłem ostatnim, co go widział, zanim rozwalił tych biedaków! To ja zabrałem Harry ego z domu Lily i Jamesa po ich śmierci! Wyniosłem go z ruin... bidactwo, na czole miało tę ranę, a jego rodzice leżeli tam ukatrupieni... No i zjawia się ten Black na swoim latającym motorze. Cholibka, nie miałem zielonego pojęcia, co on tam naprawdę robi! Nie wiedziałem, że był Strażnikiem Tajemnicy Lily i Jamesa. Pomyślałem, że gdzieś się dowiedział o napaści Sami-Wiecie-Kogo i przyleciał, żeby zobaczyć, jak może pomóc. A blady był jak upiór i cały się trząsł. I wiecie, co ja zrobiłem? POCIESZYŁEM TEGO PARSZYWEGO ZDRAJCĘ! SŁUGUSA MORDERCY! - ryknął na całą gospodę.
- Hagridzie, błagam! - powiedziała profesor McGonagall. - Przecież nie musisz tak wrzeszczeć!
- A niby skąd miałem wiedzieć, że kicha na śmierć Lily i Jamesa! Ze martwi go tylko parszywy los Sami-Wiecie-Kogo? Jeszcze do mnie zagaja: „Daj mi Harry’ego, jestem jego ojcem chrzestnym, zajmę się nim”... Trele-morele! No, ale ja dostałem rozkazy od Dumbledore’a i mówię Blackowi: „Nie, Dumbledore powiedział, że Harry ma być u ciotki i wuja”. Black trochę podskakiwał, ale nie dałem mu się przekabacić. W końcu mi mówi: „Bierz mój motor, nie będzie mi już potrzebny”. Tak powiedział. A ja, cholibka, jeszcze się nie skapowałem, że coś tu nie gra. To jego ukochany motor, dlaczego mi go daje? Dlaczego nie będzie mu już potrzebny? No tak, bo zbyt łatwo byłoby go wyśledzić. Dumbledore wiedział, że on jest Strażnikiem Tajemnicy Potterów. Black wiedział, że musi dać dyla jeszcze tej nocy, wiedział, że ministerstwo zaraz będzie go szukać. A co by zrobił, gdybym mu dał Harry’ego? Założę się, że zrzuciłby go z motora do morza. Syna swojego najlepszego kumpla! No tak, ale kiedy czarodziej przechodzi na stronę Ciemności, wtedy już nic i nikt się dla niego nie liczy...
Po opowieści Hagrida zapadło długie milczenie. Przerwała je madame Rosmerta, która powiedziała z mściwą satysfakcją:
- Ale nie udało mu się zniknąć, prawda? Ministerstwo Magii złapało go następnego dnia!
- Niestety, to nie my - westchnął Knot. - To ten mały Peter Pettigrew, jeden z przyjaciół Pottera. Oszalały z żalu, wiedząc, że Black był Strażnikiem Tajemnicy Potterów, sam puścił się za nim w pogoń.
- Pettigrew... Czy to ten gruby mały chłopak, który zawsze włóczył się za nimi po Hogwarcie? - zapytała madame Rosmerta.
- Black i Potter byli jego idolami - powiedziała profesor McGonagall. - Nie dorównywał im talentem, zawsze grał w drugiej lidze. Często bywałam dla niego trochę za ostra. Możecie sobie wyobrazić, jak... jak tego teraz żałuję... - Głos jej nabrzmiał, jakby nagle dostała kataru.
- Uspokój się, Minerwo - próbował dodać jej otuchy Knot. - Pettigrew umarł śmiercią bohatera. Naoczni świadkowie... mugole, rzecz jasna, później wymazaliśmy im to z pamięci... opowiedzieli nam, jak Pettigrew osaczył Blacka. Mówili, że się rozpłakał. „Lily i James... Syriuszu! Jak mogłeś!”, tak mu powiedział i sięgnął po różdżkę. No i Black był szybszy. Rozwalił tego Pettigrew na kawałeczki...
Profesor McGonagall wydmuchała hałaśliwie nos i powiedziała:
- Głupi chłopak... och, jaki głupi... zawsze był beznadziejny w pojedynkach... powinien zostawić to ministerstwu...
- Mówię wam, jakbym przed nim dorwał tego Blacka, nie bawiłbym się różdżkami... tylko bym go rozerwał na strzępy... kawałek... po kawałku.. - warknął Hagrid.
- Nie wiesz, o czym mówisz, Hagridzie - powiedział ostro Knot. - Nikt poza dobrze wyszkolonymi czarodziejami z brygady uderzeniowej naszego ministerstwa nie miałby najmniejszej szansy w starciu z Blackiem. Byłem wówczas zastępcą szefa Wydziału Magicznych Katastrof i jako jeden z pierwszych pojawiłem się na scenie po tym, jak Black zamordował tych wszystkich ludzi. Ja... ja nigdy tego nie zapomnę. Śni mi się to do tej pory. Lej pośrodku ulicy, tak głęboki, że pękła rura kanalizacyjna. Wszędzie trupy. Mugole wrzeszczą. A Black stoi sobie i zanosi się śmiechem! Możecie sobie wyobrazić? Stoi przed tym, co pozostało z Petera... kupka pokrwawionych szat i trochę... trochę strzępów...
Głos mu się nagle załamał. Dał się słyszeć odgłos wydmuchiwania pięciu nosów.
- No więc tak to było, Rosmerto - powiedział Knot ochrypłym głosem. - Blacka obezwładnił dwudziestoosobowy patrol brygady uderzeniowej, a Pettigrew dostał pośmiertnie Order Merlina pierwszej klasy, co może jakoś pocieszyło jego biedną matkę. A Blacka uwięziono w Azkabanie.
Madame Rosmerta westchnęła głośno.
- Czy to prawda, że to szaleniec, panie ministrze?
- Chciałbym, żeby tak było - odpowiedział powoli Knot. - Jestem pewny, że klęska jego pana i mistrza wytrąciła go na jakiś czas z równowagi. Zamordowanie
Petera Pettigrew i tych wszystkich mugoli było desperackim czynem osaczonego i gotowego na wszystko człowieka... To było okrutne i... bezsensowne. Ale podczas mojej ostatniej inspekcji w Azkabanie widziałem Blacka. Większość więźniów siedzi tam w ciemnych celach i mruczy coś do siebie... niewiele w nich rozumu... A ten Black... Byłem wstrząśnięty jego normalnością. Rozmawiał ze mną całkiem sensownie. To było bardzo deprymujące. Można było pomyśleć, że jest tylko znudzony... Zapytał, czy już przeczytałem gazetę, może bym mu ją zostawił, to sobie rozwiąże krzyżówkę... Tak, byłem naprawdę zdumiony, widząc, że dementorzy nie zdołali z niego nic wyssać... a był jednym z najbardziej strzeżonych więźniów. Dementorzy stali przy jego drzwiach dzień i noc.
- Ale... jak pan myśli, po co on stamtąd uciekł? - zapytała madame Rosmerta. - Na miłość boską, panie ministrze, on chyba nie próbuje połączyć się z Sami-Wiecie-Kim?
- Powiedziałbym, że taki może być jego... ee... ewentualny plan - odpowiedział wymijająco Knot. - Mamy jednak nadzieję, że go szybko złapiemy. Tak, Sami-Wiecie-Kto samotny i pozbawiony popleczników to zupełnie co innego... ale wystarczy, że będzie miał znowu przy boku swojego najwierniejszego sługę, a obawiam się, że może szybko odzyskać moc...
Rozległo się ciche stuknięcie. Ktoś odstawił szklankę na stolik.
- No, Korneliuszu, jeśli masz dzisiaj zjeść kolację z dyrektorem, to musimy już wracać do zamku - powiedziała profesor McGonagall.
Pary stóp przed Harrym po kolei przejęły pełny ciężar swoich właścicieli, mignęły mu przed oczami rąbki peleryn, połyskujące obcasy madame Rosmerty zniknęły za barem. Drzwi znowu się otworzyły, do środka wpadł tuman śniegu i nauczyciele zniknęli.
- Harry?
Pod stołem pojawiły się twarze Rona i Hermiony. Oboje wpatrywali się w niego milcząc, jakby zabrakło im słów.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz